Moment, zapomniałam o kubkach. Wrócę do ognia, tylko wezmę je z juków.
Dobra, już. Polewam i gadam.
Od czego, by tu zacząć? Było tego tak dużo, wuju Vesemirze. Trudno wskazać jakąś pierwszą rzecz, której mnie nauczyłeś… O, chyba mam. Wprawdzie to ani z treningu, ani z lekcji, ale… Pamiętasz tę bajkę o pręgowanym kocie i rudym lisie? Tę, w której łowcy chcieli zedrzeć z nich futra? Przerobić je na mufki?
Oczywiście, że pamiętasz. Ile razy opowiadałeś ją dzieciakom z Kaer Morhen? Dziesiątki? Setki? W tym Geraltowi, którego nie umiem wyobrazić sobie jako dziecko.
Naprawdę kiedyś nim był? Naprawdę?
Oj, dobra. Wiem, że kiedyś musiał.
W każdym razie to dzięki niemu poznałam tę bajkę. Opowiedział mi ją, kiedy byłam jeszcze mała. Szlag, ależ wtedy nie lubiłam, gdy ktoś nazywał mnie „małą”, a teraz sama to robię. No ale cóż, taka prawda: byłam mała, zaś Geralt odnalazł mnie… Tam, w Brokilonie, odnalazł mnie po raz pierwszy. Uciekałam przed ludźmi króla Ervylla i przed jego paskudnym synem, Kistrinem. Przed niechcianym mariażem. I prawie dałam się zabić. Gdyby nie Geralt, gdyby nie usiekł wtedy tej przerośniętej stonogi… Oj, wiem! Nie stonogi, jeno ygherna, zwanego również skolopendromorfem. Musisz jednak przyznać, wuju, że nawet na rycinach wygląda to to, jak przerośnięta stonoga.
Zatem Geralt obronił mnie przed yghrenem, zaś później, gdy leżałam na leśnym poszyciu, pod gwiazdami mrugającym do nas poprzez korony drzew, i za cholerę nie mogłam zasnąć, opowiedział mi twoją bajkę. O kocie i lisie ściganymi przez myśliwych. W pewnym sensie była to pierwsza lekcja, której mi udzieliliście, choć ty jeszcze nie widziałeś mnie na oczy. Całkiem niezła, nawiasem mówiąc. W ucieczce lepiej reagować jak kot, niż kombinować jak tamten lis. Szybko, bez namysłu, żadne tysiąc dwieście osiemdziesiąt sześć sposobów na przechytrzenie łowczego. Tylko jeden: hyc na drzewo. Zwiać, nie oglądając się za siebie.
Bo inaczej skończysz jako kawałek ozdobnego futra. Jako ta ruda mufka.
————
To co? Zdrowie Geralta?
Uuuch, mocna ta nalewka. Dobra, znaczy się. Aż znów mnie bierze na wspominki.
Bo widzisz, wuju… Już tam, w Brokilonie, całe wieki temu, wiedziałam, że byłam mu przeznaczona. Gdy snuł opowieść o kocie i lisie, czułam to wyraźnie – ową moc łączącą nas bardziej niż choćby najsilniejsze więzy krwi. Tylko on okazał się zbyt uparty, żeby w to uwierzyć. Głupszy aniżeli zagubione w puszczy dziecko, pojmujesz? Oczywiście, że pojmujesz. Sam byś mu powiedział, jaki był głupi.
Racja, wuju Vesemirze.
Ale wracając do tej pierwszej lekcji. Twojej bajki.
Kiedyś też opowiedziałeś mi ją do snu. Obudziłam się w środku nocy, miałam jeden z wielu mych koszmarów… Nagle usłyszałam twój głos – ciepły, pełen troski. A strach zniknął. Przepadł bez śladu. Snułeś opowieść inaczej niż Geralt, dłużej i bardziej obrazowo, acz wcale nie nudno. Dlatego nie powiedziałam, że już ją znam. I trochę wstyd przyznać, ale potem nauka obróciła się przeciwko nauczycielowi.
Owszem, dobrze słyszysz. Przeciwko tobie.
Byłam wszak nieco, albo i nawet bardzo krnąbrnym dzieckiem, lecz oboje wiemy, że mnie za to lubiłeś. Choć w tym akurat przypadku chyba nieźle napsułam ci krwi.
To stało się już, gdy potwór z Brokilonu stanowił jeno mgliste wspomnienie, książę Kistrin całkiem odszedł w niepamięć, a Cintry… Cintra przestała być moim domem. Było nim Wiedźmińskie Siedliszcze. I wy – Wielcy Źli Wilcy. O czym doskonale wiesz, bo po prostu gram na zwłokę.
Więc, ekhm… Pamiętasz ten raz, kiedy się wymknęłam? Nie, nie ten pierwszy, no. Ani drugi.
Któryś z dalszych.
Już od paru miesięcy zajmowałam swoją kwaterę. Ba, zdążyłam nawet przybić całkiem pokaźne trofeum do jej drzwi. Ależ byłam dumna, gdy usiekłam tego szczura! Pamiętasz, jaki był ogromny? Z takim obrzydliwie długim ogonem? No, cudo. Wcale nie przeszkadzało mi, że niewiele tam miałam poza łóżkiem, kuferkiem i jego włochatą skórą. Z pozoru nie umywało się to do moich komnat w Cintrze, a jednak nie zamieniłabym wiedźmińskiej kwatery na żadną z nich.
Dlaczego więc uciekłam?
Już ci mówię, moment. Tylko jeszcze nam poleję.
————
Nie będę ci kłamać, wuju Vesemirze. W pierwszej chwili wystraszyłam się Kaer Morhen. Właściwie, bałam się jak diabli.
Kiedy Geralt odnalazł mnie po upadku Cintry – odnalazł po raz kolejny, lecz tym razem, aby zabrać mnie wreszcie ze sobą – myślałam, że strach nie wróci. Że najgorsze już minęło... Ale oto, zamiast w domu, byłam w tym ciemnym, zrujnowanym zamczysku, pełnym szczurów i koszmarnych ech. Widziałam groźne czarne postacie, widziałam wpatrzone we mnie złe, niesamowicie błyszczące oczy... Nagle usłyszałam twój głos – ciepły, pełen troski. A strach zniknął. Przepadł bez śladu. Czarne sylwetki stały się sylwetkami przyjaciół. Opiekunów. Błyszczące oczy wyrażały ciekawość. I niepokój.
Tak naprawdę wszyscyście się o mnie troszczyli.
Tylko o niektórych rzeczach… O niektóre rzeczy dbałeś głównie ty. Chociażby ten skórzany kabacik, który mi zrobiłeś. Trochę krzywy… No, dobra. Bardzo krzywy. W sumie wyglądał jak koszmar nadwornego krawca. Ale i tak go lubiłam, tak jak lubiłam miecze, które dla mnie przekuwałeś. Nikt, absolutnie nikt nie zapominał o treningach, lecz tylko ty pamiętałeś, że trzeba dzieciaka jeszcze ubrać i dać mu do ręki broń, która nie byłaby odeń większa. Naprawdę bardzo się starałeś, a ja naprawdę bardzo to doceniałam.
Może nawet za bardzo?
Gdybym aż tak nie chciała ci się odwdzięczyć, może grzecznie biegałabym po Szlaku. Nie zwiałabym w las, miast ćwiczyć. Myślałam po prostu, że zdążę wrócić do warowni, zanim ktokolwiek zauważy moje zniknięcie. Bo widzisz, słyszałam już parę razy, jak wielką ochotę miałeś na dziczyznę. Czasami nawet przebąkiwałeś, że któryś z młodszych wiedźminów mógłby łaskawie wybrać się na łowy, a nie tylko w kółko fasola i fasola.
Praktycznie rzecz biorąc, byłam młoda. I wiedźminką. Uznałam więc za wyśmienity pomysł, aby spełnić twoje życzenie. Miałam tylko drobne obawy, że jeśli dowiesz się o wszystkim, możesz nie całkiem uznać trafność mego rozumowania, albo co gorsza – odesłać mnie do czyszczenia mieczy. Przez troskę, naturalnie. O mnie, jak i o miecze. Dlatego podjęłam decyzję, że lepiej będzie ci zrobić niespodziankę.
Wiedziałam nawet, gdzie znajdę dzika. Widywałam go regularnie, akurat kiedy trenowałam na Szlaku.
————
Nie, wcale nie.
Nie poszłam na tego dzika całkiem nieprzygotowana. Skleciłam wnyki… No, dobra. Przyznaję. Talgarską Zimą czy wilczym dołem to to nie było. Ot, zwykły potrzask. Ale zadziałał!
No, dobrze. Prawie zadziałał.
Bo zatrząsnąć się zatrzasnął, tylko jakoś tak niefortunnie, że dzik nadal mógł się ruszać. I szarżować.
Prosto na mnie.
Mimo wszystko nie zaczęłam uciekać, wuju Vesemirze. Dzielnie uniosłam swój miecz, który tak ładnie dopasowałeś mi do ręki. A potem równie dzielnie powtórzyłam wszystko to, czego uczyliście mnie na treningach. Wykrok, atak, odskok! Półpiruet, cios, odskok! Równoważyłam jedną ręką, tnąc drugą, przeskakując po śliskim poszyciu leśnym, po korzeniach wystających spod liści.
Dzik miał te moje piruety w głębokim poważaniu.
Muszę wręcz przyznać, że przyjmował ataki z godnym podziwu niewzruszeniem. Niby włochaty zadek mu raz drasnęłam, ale nawet nie chrumknął. A potem nagle, jak nie poderwał łba, jak nie wierzgnął! Sru! Obrót. I znów prosto na mnie. A ja na niego.
Atak, odskok! Parada! Półpiruet! Parada, pełny piruet! Pewniej na nogach, do cholery! Nie poślizgnąć się! Wykrok i cios! Szybciej! Półpiruet! Skaczę i tnę!
A ten świnisyn ma to bezczelnie gdzieś.
Gdzieś w tym swoim wielkim szczeciniastym zadzie.
Do licha, czułam się, jakbym dźgała worek prosa albo drewnianą balę. Ale nie! Spokój, oddech, nie poddawać się. Do boju! Odskok i atak! Półpiruet! Jeszcze raz! Praca nóg i miecz! I… szlag by to!
Parada, szybko! Broń w górę!
Moja parada, niestety, zadziałała bardzo rozczarowująco. To znaczy, wcale nie zadziałała. Mogło mieć spore znaczenie, że ważyłam od tego dzika jakieś sześćset funtów mniej. Uderzył mnie bokiem tak, że przeleciałam dobre dwadzieścia stóp. Walnęłam plecami o pień jednego z drzew. Miecz wyleciał mi z dłoni, a przed oczami oprócz gwiazd stanęły korony Brokilonu.
Woda szumiała w głowie.
I jedna myśl. Uciec.
Uciec jak ten kot z opowieści. Hyc na drzewo, nie oglądając się za siebie.
Dzikowi aż tak się nie spieszyło. Najpierw powściągliwie obwąchał leżący na ziemi miecz. Potem zadarł swój wielki ciężki łeb, by spojrzeć na mnie, skuloną w koronie gałęzi. Żebra piekły mnie okrutnie, każdy oddech rozchodził się po ciele tępym pulsującym bólem.
Dzik się patrzył, spokojnie czekając pod drzewem.
Nie wiem, ile czasu dokładnie minęło, nim się znudził. Wystarczyło jednak, byście zaczęli mnie szukać.
————
Gdy tak czekałam, aż nasza niedoszła kolacja pójdzie sobie precz, po głowie chodziły mi słowa dziecięcej rymowanki. W myślach wypowiadał je twój głos: „Dzik jest dziki, dzik jest zły, dzik ma bardzo ostre kły. Kto spotyka w lesie dzika, ten na drzewo szybko zmyka”. Twórczość Janne z Brzechwowa to kolejna z tych wielu rzeczy, których nauczyłam się dzięki tobie, wuju. Niestety, okazała się mało przydatna w tamtej sytuacji.
Irytująca wręcz.
Tuląc się do pnia rozłożystego dębu, nie mogłam wypędzić z głowy ani twego głosu, ani wypowiadanych przezeń rymów. Nie potrafiłam zebrać myśli, by opracować jakiś plan działania. Widok deptanego racicami miecza nie pomagał w skupieniu. Dodatkowo irytował. Gdy więc nabrałam pewności, że dzik odszedł na dobre, jedyne co mi zostało w głowie, to pragnienie, by odzyskać broń.
Powoli ześliznęłam się z drzewa. Zrobiłam jeden ostrożny krok. Żebra nadal piekły mnie przy głębszym oddechu. Serce waliło jak młot.
Aż tu nagle: twój głos.
Nie tylko w mojej głowie, a dochodzący wcale z bliska. Wołałeś mnie, lecz zamiast radości poczułam lęk. Zanurzyłam rękę w poszyciu, porwałam miecz z ziemi. Ostrze mignęło srebrzyście. Cienie poruszyły się wśród drzew. Z mroku dochodziło coraz głośniejsze: Ciri! Cirilla!
Cirilla Fiona Elen Riannon. Księżniczka Cintry…
Nagle koszmary powróciły. Przyszły do mnie na jawie. Stałam przed czerwoną ścianą ognia. Widziałam czarnego rycerza z piórami w hełmie. Słyszałam krzyki zabijanych Cintryjczyków.
Tym razem obyło się bez żadnego „hyc”.
Ot tak, pod wpływem impulsu, pojawiłam się w koronie niedalekiej sosny. Nie znalazłam żadnego oparcia, więc zaczęłam spadać. Leciałam na spotkanie ziemi, lecz znów coś się stało. Znów byłam na sośnie. Ledwie zdążyłam schwycić się jakiejś gałęzi, nim ponownie runęłam niby kamień. Cudem udało mi się utrzymać miecz w ręku. Potem obserwowałam ze zdumieniem, jak wytropiłeś moje ślady aż pod rozłożysty dąb. Jak w konsternacji drapałeś się po głowie, gdy trop się urywał.
Sama jeszcze nie wiedziałam, co się wówczas stało.
To był bodaj pierwszy raz, kiedy udała mi się sztuka teleportacji.
————
Jakim cudem się o niczym nie dowiedziałeś? Cóż, dzięki pomocy Geralta. Wprawdzie szukaliście mnie wszyscy, ale to on w końcu znalazł. Jak zawsze. Ot przeznaczenie, co?
Wiem, wiem, nudne to już. W kółko tylko: przeznaczenie i przeznaczenie.
I fasola, ha!
W każdym razie miałam straszny mętlik w głowie, kiedy tak obserwowałam cię ze szczytu drzewa, na którym w ogóle nie powinnam była się znaleźć. Świat wydawał się nierzeczywisty, czas płynął w dziwnym zmienionym tempie. Nie sądzę, bym zaczęła wówczas wieszczyć, inaczej usłyszałbyś mnie przecie z daleka i ściągnął z tej głupiej sosny.
Ale miałam wizję.
Kot uciekał wraz ze stadem lisów. Skakał, hyc-hyc-hyc, z drzewa na drzewo. Lisy mknęły dołem. A łowczych z tyłu było całe mrowie. Czarni, czerwoni, z psami gończymi, a nawet z jednym naprawdę przerażającym lwem.
Nie trzeba chyba mówić, że lisy skończyły jako te zakrwawione mufki? A kot uciekał i uciekał, i uciekał. Zdawało się, że nigdy nie przestanie…
Otworzyłam oczy.
Geralt pochylał się nade mną z marsową miną, ale też z jednym z tych swoich uśmiechów, błąkających się po kącikach ust. Że niby jest na mnie zły, ale najważniejsze, iż się znalazłam i jestem cała.
Oczywiście, dość szybko zaczęłam sypać. O zejściu ze Szlaku, swoim wielkim planie, o nie całkiem działającej pułapce i mającym się wyśmienicie dziku. Nie przyznałam się tylko do dziwnych skoków, nie mówiłam o wizji. Bałam się, choć nie na tyle, by nie zacząć przekonywać go do swego pomysłu. Razem przecież na pewno zdołalibyśmy upolować tamtego dzika!
Geralt się nie zgodził. Powiedział, że prawdopodobnie trafiłam na Starego Odyńca, opiekuńczego ducha lasu. Nie zostawił mnie jednak zupełnie z niczym.
Gdy wracaliśmy razem do Kaer Morhen, zdołaliśmy po drodze upolować zająca. Był nieduży, chudy i żylasty, ale polewka z niego wyszła całkiem smaczna. Pamiętasz ją? Nie, jasne, że nie... Nie zauważyłeś zająca, gdy przyszliśmy. Nie przejmowałeś się zmęczeniem ani ssaniem w żołądku. Bardziej interesował się mój powrót, echo strachu w mym głosie i posiniała skóra na żebrach. Natychmiast zająłeś się opatrzeniem moich ran i warzeniem mikstur przyspieszających leczenie.
Polewki z zająca nawet nie tknąłeś. Siłą wcisnąłeś mi swoją porcję, bym zdrowiała szybciej.
————
Bajki i rymowanki. Te wszystkie przeczytane wspólnie, opasłe tomiszcza. Lekcje fechtunku… Coś jeszcze? Hmm, może dla odmiany to, czego mnie nie uczyłeś?
No, mnóstwa rzeczy. Racja. Ale jednej dość kluczowej.
Wbrew pozorom, ani ty ani Geralt nie pokazaliście mi jak zabijać. Jak bronić się, owszem. Przeżyć, nie dać się… Ale nie jak z zimną krwią odebrać komuś życie.
Bo walczyć to nie to samo co zabić. Dobrze o tym wiesz.
Więc nauczyliście mnie, jak machać mieczem i kręcić piruety. Jak robić uniki i blokować ciosy. Ba, nawet jak atakować! Jak przeszywać na wylot skórzany worek. Kukłę ze słomy. Przerośniętego gryzonia. Ale nie jak zabić innego człowieka…
Tego musiałam nauczyć się sama. Dużo później.
Wyjechałam już z Kaer Morhen. Zdążyłam odebrać podstawową edukację w świątyni Melitele. Przeszłam magiczny trening pod okiem Yennefer. Miesiące pozlepiały się w lata, aż trafiłam na wyspę Thanedd.
W czasie przewrotu.
Nie będę ci streszczać całego zajścia, wuju, zostawię tę nieprzyjemność kronikarzom. Dosyć rzec, że w jednym momencie spałam grzecznie w łóżku, a w drugim klęczałam pośród trupów. Nagle Thanedd stało się dla mnie drugą Cintrą. Ludzie tak samo krzyczeli, walczyli i wykrwawiali się na moich oczach. Tak samo ginęli. Bliscy mi znikali. Kolejny raz byłam ścigana. W tym chaosie, w szaleńczej ucieczce, trafiłam do Tor Lara. Do portalu. Ów przyciągał mnie, przyzywał, wręcz prosił... A innego wyjścia nie było, tylko ten świecący owal. Więc zamknęłam oczy i weszłam weń. A potem była oślepiająca jasność i wściekły wir, podmuch pozbawiający oddechu i miażdżący żebra.
Zostałam całkiem sama. Znowu. Pośrodku niczego. Na pustyni, gdzie wyrzucił mnie spaczony portal. Myślałam, że tam zginę. Że to już ostateczny koniec. Ale przeznaczenie miało dla mnie inne plany. Kręciłam się w kółko, aż jakimś cudem, na pozbawionej wody pustyni, trafiłam z deszczu pod rynnę. Prosto w łapy najemnych bandytów.
Uciekałam więc, tylko żeby znowu dać się schwytać. Lecz nie taki los był mi pisany. Miałam jeszcze długo uciekać, jak ta kocica z mojej wizji. A stado lisów, które towarzyszyły jej w karkołomnej rejteradzie, okazało się być tak naprawdę hulajpartią.
Tak, wuju. Chcę ci opowiedzieć o przeszłości, z której wcale nie jestem dumna. O uczynkach, których nigdy do końca sobie nie wybaczyłam. O czasach, gdy zostałam pospolitą bandytką.
Szczurzycą.
————
Więc jak trafiłam do hanzy?
Cóż, kiedy najemnicy, którzy mnie schwytali, biesiadowali sobie w karczmie z inną bandą, na przybytek napadły Szczury. A zrobiły to, ponieważ ci drudzy więzili ich kompana. Siedział na klepisku, skrępowany jak ja. No i rozpętała się kolejna jatka, jakby nie wystarczyło mi tej na Thanedd.
Znów skończyło się na ucieczce.
To właśnie wtedy… Ja…
Gnałam przez wieś, w której mieściła się ta przeklęta karczma. Próbowałam wydostać się z chaosu, który nieustannie mnie otaczał. Zdobyć wierzchowca i za wszelką cenę uniknąć ponownego schwytania.
Nagle jeden z osadników wyłonił się z chlewa. Zaatakował mnie włócznią.
To, co stało się później, przez długi czas prześladowało mnie w snach. Pamiętam wszystko, każdy ruch. Wykonałam półobrót, który ocalił mnie przed grotem włóczni. Osadnik nie miał czasu ani odskoczyć, ani zasłonić się trzymanym oburącz drzewcem. Moje cięcie było szybsze.
Przez moment widziałam otwierające się do krzyku usta. Widziałam przedłużone łysiną czoło, jasne powyżej linii, nad którą czapka musiała chronić je przed opalenizną. A potem wszystko przesłoniła krew. Osadnik wył i charczał, konwulsyjnie rzucając się wśród słomy i gnoju, a jucha sikała z niego jak z wieprza. Żołądek podjechał mi do gardła.
Tłumaczyłam sobie, że to była wina treningu. Wyćwiczonych odruchów. Że wcale nie chciałam odbierać nikomu życia. Broniłam się tylko.
I tak właśnie było… za tym pierwszym razem.
Później, gdy już oficjalnie dołączyłam do Szczurów, to się zmieniło. Ja się zmieniłam. Zaczęłam zabijać dla powodów wcale zabijania nie wartych. Ale nie od razu. Można by rzec, że jeszcze długo grałam na zwłokę. Udawałam przed resztą hanzy. W kolejnych potyczkach i napadach wyprowadzałam ciosy tak, ażeby wyglądały na zabójcze, lecz w rzeczywistości miały jedynie obezwładnić przeciwnika. Jak takiego jednego żołnierza z transportu komorniczego…
Przydybaliśmy ich przy zwalonym moście. Pozostałe Szczury wybiły cały konwój do nogi, oprócz tego żołnierza właśnie. On pierwej zaczął uciekać, lecz gdy mnie obaczył… Od razu zawrócił konia i ruszył do ataku. Ale chybił. I chociaż się potem zastawił, dostałam go zza zastawy. Cięciem prosto w gębę. Nie śmiertelnym, acz paskudnym tak samo, jak to cięcie, które moją twarz oszpeciło…
Ciekawe, czy przeżył, by opowiedzieć komuś swoją historię?
Mam nadzieję, że tak.
————
Jak widzisz, wuju, ludzie sami pchali mi się pod miecz. Może chodziło o to, że byłam najmłodszą ze Szczurów? Wyglądałam najmniej groźnie? Cokolwiek by to nie było, faktem okazywało się, że śmierć podążała za mną krok w krok. Wyprzedzała mnie. Otaczała.
Nocami często wspominałam Kaer Morhen. Dom, do którego pragnęłam wrócić z całego serca. Ale myślałam, że na Thanedd znowu wszystko straciłam, wuju. Czułam się bezsilna.
Ileż razy można tracić bliskich?
Wiedziałam jednak… Mogłam mieć nadzieję, że ty nadal żyjesz. Snułam marzenia o powrocie do warowni. Rysowałam mapy i szlaki w swym umyśle. Ale sam wiesz, jak to bywa. W czasach wojny samotność na trakcie oznacza rychłą i brutalną śmierć.
Nie chciałam umierać. Trzymałam się więc swojej barwnej hulajpartii. Chowałam się w ich szeregach jak najprawdziwszy szczur.
Aż do dnia, gdy napadliśmy na Nową Kuźnicę.
Zakradliśmy się tam nocą w bardzo konkretnym celu. Otóż, chcieliśmy podpalić dom sołtysa. To on wydał naszego kompana najemnikom – tego, którego poznałam już w karczmie, w niewoli u biesiadującej drużyny. A prości ludkowie mieli wiedzieć, że za taki występek kara jest nieunikniona. Chałupa donosiciela musiała stanąć w płomieniach.
Widzisz, wuju, Szczury cieszyły się złą i dobrą sławą jednocześnie. Albowiem my, dzieci pogardy, gardziliśmy łupem. Zrabowane Nilfgaardczykom bydło, ziarno i sukna rozdawaliśmy po wsiach. Garściami złota i srebra płaciliśmy krawcom i rzemieślnikom za to, co kochaliśmy ponad wszystko – broń, strój i ozdoby. Obdarowywani ludzie karmili nas, gościli i ukrywali – i nawet smagani do krwi, nie zdradzali Szczurzych kryjówek oraz szlaków. Prefekci wyznaczyli wysoką nagrodę i czasami znajdywali się tacy, którzy łasili się na nilfgaardzkie złoto. Tacy jak sołtys Nowej Kuźnicy. Ale nocami żałowali swej chciwości i donosicielstwa. Kiedy czerwony kur rozjaśniał niebo, topiąc gwiazdy w krwawej łunie...
Właśnie w jedną z takich nocy podjęłam decyzję, by odejść ze Szczurów.
————
Złoto rozdawaliśmy głośno i z pompą. Ale napadaliśmy po szczurzemu, albo raczej… po lisiemu. Cicho, zdradziecko, przebiegle.
Tamtej nocy trzask płomieni był pierwszym dźwiękiem, który przerwał ciszę. Acz całkiem szybko dołączyły do niego kolejne: wrzaski uciekających z pożaru ludzi. Nasze wierzchowce, nawyknięte do podobnych hałasów, ledwie drobiły kopytami w piachu dziedzińca. Z dymiącej chałupy wybiegli pierwsi ocalali. Po ich odzieniu wnioskując – służba. W ruch poszły klingi. Kogo ogień nie dał rady usmażyć, tego mieliśmy usiec własnoręcznie. Raptem jednak wybuchła zawierucha na tyłach domu. Z ukrytej tam stajni wypadli jeźdźcy – między innymi gruby sołtys w samych kalesonach, z trzęsącym się brzuszyskiem na wierzchu. A że tak naprawdę służba guzik nas obchodziła, to popędziliśmy za uciekinierami. Było ich wielu, urzędnik najwyraźniej mieszkał z całą swą rodzinką, choćby i piątym kuzynem po kądzieli. Dla każdego Szczura znalazły się jakieś cele.
Dla mnie dwa, tak dokładnie.
Jeden na pokaźnym wałachu, drugi na smukłej klaczce. Większy jeździec pewnie usadzony w siodle, mniejszy ledwie utrzymujący się na wierzchowcu. Pędziłam za nimi w galopie, przełykając gryzące powietrze. Byli już na wyciągnięcie ręki, kiedy wiatr zmiótł im kaptury z głów. Obejrzeli się na mnie, a ich rozwiane włosy zaczerwieniły się w blasku łuny. Zawiało dymem od pożaru. Rozkaszlałam się dziko, aż łzy napłynęły mi do oczu. Otarłam twarz przedramieniem. Nie byłam pewna, czy zwyczajnie mi się nie przywidziało, bowiem… ten większy, wuju… On wyglądał jak ty. A mniejszy był na oko moim równolatkiem. Dzieciakiem jeszcze.
Dopadłam ich. Zagrodziłam drogę, wymachując mieczem.
Starszy jegomość podjął walkę. I choć z wyglądu przypominał ciebie, to zdecydowanie nie miał twych umiejętności szermierczych. Pokonałam go szybko, bez większego wysiłku. Zrzuciłam z siodła, przyparłam do ziemi, a potem spytałam… Któż oni? Mężczyzna zaczął kręcić. Wił się jak piskorz złapany w sieć. Dzieciak niezgrabnie zsunął się z konia i przylgnął do opiekuna, mimo że ów kazał mu uciekać. Smark nie chciał zostawiać mężczyzny. Wtedy dotarło to do mnie.
Mentor i uczeń. Jak ty i ja.
Chłopak musiał być dzieckiem sołtysa. Miał coś takiego w pucołowatej buźce. Podobne rysy twarzy, co gruby donosiciel. Ale też jakieś podobieństwo… do mnie. Ucieczka, strach o bliskich, ból. To wszystko było wymalowane na jego młodej twarzyczce. Czyniło ją lustrzanym odbiciem mojej. Tej z kiedyś, z jeszcze całkiem niedawna. Bo tamtej nocy miałam inną twarz. Twarz oprawców. Tych, którzy wcześniej ścigali mnie.
Teraz to ja ścigałam. Ja raniłam, kradłam, odbierałam życie…
Miecz wypadł mi z odrętwiałych raptem palców. Usta ledwie poruszały się, wypowiadając słowa: odejdźcie…. Uciekajcie. Poszli won!
Starszy nie zadawał pytań, nie roztrząsał mojej nagłej odmiany serca. Prędko złapał dzieciaka za rękę i wpakował go na siodło. Zaraz potem wskoczył na swojego wierzchowca i popędził oba konie do kłusu.
Patrzyłam w bezruchu, jak uciekali.
Za moimi plecami rozbrzmiewały krzyki zarzynanej rodziny chłopaka.
————
Postanowiłam więc odejść.
Kolejnej nocy zebrałam swój niewielki dobytek, a potem wymknęłam się z obozu hulajpartii. Mogłam zginąć na szlaku, podróżując samotnie, ale zdecydowałam się podjąć to ryzyko. Chciałam wrócić do Kaer Morhen. Odnaleźć przynajmniej ciebie, jeśli nie Geralta czy Yennefer…
Na drodze stanął mi herszt bandy: Giselher.
Powiedział, że wie, co zrobiłam. Że puściłam dzieciaka wolno. I nie miał mi tego nawet za złe, ale opiekun smarka… On powinien był zginąć. Nie mogliśmy przecie oszczędzać dorosłych mężów. Ci musieli płacić za swe przewiny. Inaczej rozeszłaby się wieść, że na Szczury można donieść, a te jeszcze otrą twe gorzkie łzy i poślą cię na miłą przejażdżkę. Nie, nie było takiej możliwości. Już ten parszywy świat tak działał, że nie mogliśmy oszczędzać donosicieli. Ani zdrajców…
Nie byłam zdrajcą. Jeszcze nie.
Giselher uniósł miecz. W jego oczach świeciło pytanie. Zdrada czy powrót do obozu? Życie czy śmierć? Bo jeśli bym nie zawróciła, to tej nocy, na tej ziemi, miał zginąć Szczur. On lub ja. Nie było innej możliwości. I jeżeli istniałaby choć mała szansa, że to byłabym ja… pewnie uniosłabym miecz. Ale on przegrałby ze mną, wuju. Oboje dobrze o tym wiedzieliśmy. Byłam lepsza w mieczu. Musiałam go więc pokonać albo zawrócić. Nie mogłam użyć swej magii, bowiem wówczas myślałam, że nie mam już jej w sobie. Nie mogłam tak po prostu skoczyć mu za plecy i zniknąć w ciemnościach.
Musiałam podjąć wybór: zabić Szczura lub pozostać jednym. Wcale niełatwy.
Widzisz, wuju… Giselher zawsze traktował mnie dobrze. Nigdy nie próbował skrzywdzić ani wykorzystać. Dzielił łupy uczciwie. Dbał o swoich. O tę dziwną zgraję, którą tworzyliśmy. Po prostu reszta świata mogła dla niego spłonąć. Tacy już byliśmy, my – dzieci pogardy, którym odebrano wszystko.
Nie uniosłam miecza. Zaśmiałam się sztucznie, wyrzucając hersztowi, żeby przestał dramatyzować. Ot, chciałam się tylko przejść na nocny spacer. Nie wolno mi było?
Giselher uśmiechnął się krzywo. I poszedł ze mną na tę improwizowaną przechadzkę.
Nigdy potem nie wspominał o dzieciaku i jego mentorze, choć zapewniłam, że ubiję dziada przy pierwszej lepszej okazji. Na szczęście takowa się nie trafiła, mimo że dużo wody upłynęło w rzekach. I mnóstwo krwi…
Mijały tygodnie. Miesiące, kiedy byłam zwykłą bandytką. Aż nadszedł ten dzień, gdy naprawdę odeszłam ze Szczurów…
Tego dnia wszyscy zginęli, wuju. Cała banda. Nawet gdy zdecydowałam się nie zadawać śmierci, ta za mną goniła krok w krok.
Szczury dopadł lew z mej wizji: Leo Bonhart. Łowca nagród, płatny zabójca, któremu zależało przede wszystkim na schwytaniu mnie. Był to najstraszniejszy człowiek, jakiego w życiu spotkałam. Przerobił moją hanzę na… Na trofea. A ja…
Potrzebuję krótkiej przerwy, wuju. Napiję się jeszcze.
Ostatni raz, obiecuję.
————
Zabiłam go, wuju… Bonharta, znaczy się.
Nim jednak do tego doszło, znów upłynęło dużo wody i krwi w rzekach. Znów uciekałam i uciekałam, i uciekałam… Zdawało się, że nigdy nie przestanę. Śmierć była za mną, przede mną, zawsze w mym ręku. Byłam głupia, myśląc, że umknę przeznaczeniu. Cóż, przynajmniej zmazałam tego bezlitosnego sukinsyna z powierzchni ziemi… Byłbyś ze mnie dumny, wuju. Nigdy jeszcze nie walczyłam tak zaciekle.
Ale to opowieść na inny czas.
Ognisko już przygasa. Mój kubek jest pusty, twój… całkiem pełen. A chciałam jeszcze opowiedzieć o finalnej lekcji, której mi udzieliłeś.
Kiedyś trzeba przestać uciekać. Nawet jeśli twoi bliscy wykrzykują coś zgoła innego.
Moja babka, Geralt, Yen, ty… wszyscy mówiliście, bym uciekała. Toteż uciekałam. Uciekałam z Cintry i w Brokilonie, z Thanedd i w Tir ná Lia. Uciekałam łowcom i zabójcom, elfom i ludziom, czarnym i czerwonym. Nie chciałam narażać swych bliskich, więc koniec końców uciekłam do innych światów. Myślałam, że będziecie wreszcie bezpieczni, jeśli zostawię was tutaj. Lecz wy nadal mnie szukaliście. Bo tak działa miłość. Bo gdy kochasz innych, każesz im uciekać, aby samemu stawić czoła niebezpieczeństwom. By ich nie narażać.
Ale to była moja walka, wuju. Nie tylko wasza. W najcięższych chwilach to pamięć o was pomagała mi zachować człowieczeństwo. Nie można się jednak tak po prostu ukryć przed złem tego świata. To nigdy nie zadziała. Zło dogoni cię, śmierć dopadnie i otoczy, dopóki ty również nie stawisz temu wszystkiemu czoła. Nie tylko twoi bliscy.
Dużo czasu minęło, zanim to pojęłam. Jeszcze więcej wody i krwi… Twej krwi, wuju. Musiałam cię stracić, żeby to wszystko pojąć.
Bo przestałam wreszcie uciekać. Równo rok temu.
Kiedy zginąłeś.
Gdy jeszcze byłam dzieckiem – małą wiedźminką w zrujnowanym zamczysku, pełnym szczurów i koszmarnych ech – mówiłeś, że nie pożyjesz już długo. Że niebawem spoczniesz na marach. Ale nikt w to tak naprawdę nie wierzył.
Byłeś dla nas wieczny. Niezniszczalny. I nauczyłeś nas wszystkich tak wiele.
Dlatego składam ci ten hołd – tutaj, przy dogasającym ognisku, w cieniu ruin naszego ukochanego Wiedźmiśkiego Siedliszcza. Wlewam ognistą wodę w tę suchą, spękaną ziemię. Na twą cześć, wuju. Bo choć nie ma cię już między nami, twa mądrość, troska i wszystkie twe starania na zawsze zmieniły ten świat. Zmieniły mnie.
Żegnaj, Vesemirze, ostatni mistrzu Kaer Morhen.
Żegnaj, mentorze.
Żegnaj, przyjacielu…
Nigdy nie przestanie mi ciebie brakować.